film,  Kultura

„Mamy misję od Szatana”. Recenzja filmu Hevi Reissu

Czy wiedzieliście, że nagrodę publiczności na Warszawskim Festiwalu Filmowym 2018 zdobyła fińska komedia o heavy metalu? Ja też nie. Niech was jednak festiwalowe zwycięstwo nie zwiedzie – Hevi Reissu, po angielsku zwane Heavy Trip (polskiego tłumaczenia chyba nie ma i bardzo dobrze, bo znając naszych dystrybutorów wymyśliliby coś pokroju Szatańskich dźwięków), to nie jest głębokie, artystyczne kino z filozoficznym przesłaniem. To najprostsza na świecie komedia, w której wszystkie postaci są jednowymiarowe, fabuła absolutnie przewidywalna, a żart dość ciężki – a jednak można się przy niej świetnie bawić.

Sam przedstawiłem ten film znajomym jako „fińskie Blues Brothers” – to nawiązanie jest jak najbardziej na miejscu.

O czym więc jest Hevi Reissu? W małym miasteczku na północy Finlandii czterech chłopaków tworzy amatorską metalową kapelę – i choć grają razem w szopie obok rzeźni reniferów już ponad 10 lat, jeszcze nigdy nie wystąpili przed najmniejszą nawet publicznością. Powodów jest kilka – wokalista (i główny bohater filmu) Turo jest szalenie nieśmiały, pisanie własnych piosenek okazuje się niezwykle trudne, a lokalna społeczność raczej nie odnosi się do „szalonych” długowłosych metalowców z sympatią. Wszystko zmienia się, kiedy do rzeźni trafia menedżer jednego z największych deathmetalowych festiwali na północy – i co dalej? Tego pewnie możecie się już domyśleć 😉

Wszystkie północnofińskie miasteczka są zawsze takie same, no nie?

Film opiera się na stereotypach. Lapońskie miasteczko wydaje się istnieć poza czasoprzestrzenią – rok 1980 i 2030 wyglądałyby identycznie, a wyprawa do sąsiedniego miasta to szczyt światowego obycia. Metalowcy są długowłosymi wyrzutkami, lokalne dresy sączą piwo pod jedynym sklepem i krzyczą za nimi: „homo”. Turo jest bliski zawału na myśl o zaproszeniu dziewczyny, która mu się podoba na kawę, dziewczynę tę zaś podrywa lokalny gwiazdor iskelmy (czyli fińskiego odpowiednika disco polo), także typowy przedstawiciel swojego gatunku. Muzyka jest jak najcięższa, metalowy festiwal nazywa się Northern Damnation, a wspomniany już menedżer pojawia się w miasteczku, by, jakżeby inaczej, kupić krew reniferów.

Miia, Turo i Jouni – czyli ten dobry, ten zły i ta piękna – czy nie oglądaliśmy już tego 666 razy?

Z biegiem czasu akcja staje się coraz bardziej absurdalna, aż w końcu wesoło i z przytupem zupełnie odrywa się od rzeczywistości, żegna się z ziemią i odpływa drakkarem w dal norweskiego fiordu przy dźwiękach blackmetalowych riffów. Humor towarzyszący wszystkim tym szalonym akcjom jest niewybredny, ale naprawdę bawi. Poza tym twórcom udało się bardzo dobrze połączyć żarty ze stereotypowych metalowców z przedstawieniem bohaterów jako normalnych ludzi, którzy, mimo, że ich zainteresowania są dość dziwne, też mają marzenia, uczucia i obawy. Chłopaków z zespołu naprawdę da się polubić.

Członkowie zespołu prezentują zresztą typowe podgatunki metalowej subkultury: wokalista – wyrzutka o smutnych oczach lubującego się w fińskich kapelach pokroju Nightwisha, a perkusista – zapalonego dzieciaka, który metal (a szczególnie power metal) kocha nad życie. Gitarzysta jest żywcem wycięty z thrash metalowych klipów z lat dziewięćdziesiątych, zaś basista to oddany wyznawca True Norwegian Black Metalu, jego dusza jest smoliście czarna, a usta nie znają uśmiechu.

I jeszcze dowód na to, że powyższy opis ma sens.

Pozytywem są też postaci drugoplanowe, które, mimo że proste, wypadają naprawdę dobrze – Miia (dziewczyna, w której podkochuje się Turo), jej nadopiekuńczy ojciec policjant, disco-suomi gwiazdor Jouni, czarnoskóry pacjent zakładu psychiatrycznego Oula czy norweska pani pułkownik tworzą naprawdę śmieszne i zapadające w pamięć sceny.

Norweska pułkownik jest fantastyczna. Inni też. Ale ona szczególnie.

Jasne, raczej nie jest to komedia dla każdego – łatwiej będzie tym, którzy lubią taką muzykę, choć trochę znają subkulturę, a najlepiej mają za sobą ten słodki etap, w którym chodzili w glanach, książki do szkoły nosili w kostce ozdobionej naszywkami zespołów i z młodzieńczym zapałem twierdzili, że metal to życie (tak, zaliczam się do tej grupy). Ale jeśli potrzebujesz przerwy od ambitnego kina, po którym mózg boli od prób ogarnięcia, o co tam właściwie chodziło, a w duszy czuć dziwną pustkę po emocjonalnym rollercoasterze, to mam dla ciebie receptę. Zaproś przyjaciół, polej czarnej jak dusza metalowca salmiakówki, wyłącz racjonalne myślenie i odpal Hevi Reissu. Zabawa gwarantowana.

Ocena: 66/6.


Problemu z dostępnością w Polsce na szczęście nie ma, bo film można obejrzeć z lektorem lub napisami na HBO GO. Można też go kupić na DVD i Blu-Ray w Empiku i innych sklepach z multimediami.