Powieść osadzona w Finlandii | Marcin Mortka „Pas Ilmarinena”
Nie będzie chyba zaskoczeniem, że po książkę Marcina Mortki sięgnęłam ze względu na tytuł odnoszący się do fińskiego herosa. Przed lekturą wiedziałam jedynie, że autor ten zajmuje się głównie fantastyką (oryginalnie jej tłumaczeniem), a okładka podpowiedziała mi, że będzie coś o wojnie i demonach. Jeśli was też intryguje pojawienie się bohatera „Kalevali” w polskiej fantastyce i może chcielibyście z tego powodu przeczytać „Pas Ilmarinena”, zaoszczędzę wam czasu — nie warto. Owszem, akcja w większości dzieje się w Finlandii, ale na dobrą sprawę mogłaby rozgrywać się gdziekolwiek indziej i to pomimo bardzo konkretnego kontekstu historycznego, jakim jest wojna zimowa.
Finlandia Marcina Mortki to kraina egzotyczna i przerażająca. No i oczywiście zimna. Na szczęście bohaterowie są bardziej swojscy, najwyraźniej bliżsi wrażliwości przeciętnego polskiego czytelnika niż nordycki klimat — głównymi bohaterami są angielscy agenci tajnej organizacji zajmującej się magią, amerykański dziennikarz i oficer NKWD. Właśnie z ich perspektywy obserwujemy całą historię. Co ciekawe, jedną z ważniejszych dla fabuły postaci jest też antropolożka, która wyjechała (z Anglii oczywiście) do Karelii, by poznawać ludzi, lokalną kulturę i magię. Jednak nie tylko nie mamy okazji poznać jej punktu widzenia, ale w ogóle niewiele się o niej dowiadujemy, chociaż to wokół niej kręci się cała fabuła.
Akcja „Pasa Ilmarinena” sprowadza się do wyprawy Michaela Tayne’a do Finlandii w celu uratowania swojej żony Penelope — wspomnianej antropolożki — która miała nieszczęście znaleźć się w Karelii w momencie wybuchu wojny zimowej. (Spojler: żona nie potrzebowała ratunku, ale kto by jej słuchał.) Po drodze okazuje się, że odnaleźć trzeba jeszcze pewien magiczny artefakt, którym interesują się też ludzie po rosyjskiej stronie, pojawia się więcej przedmiotów o potężnych mocach, ludzie o potężnych mocach oraz tajemnicze istoty powodujące apokalipsę.
Nawet gdyby odsunąć na bok moje fennofilskie skrzywienie, to wciąż splecenie akcji z fińską wojną zimową jest tym, co tę powieść wyróżnia. Nie ma w niej przecież żadnych szczególnie oryginalnych pomysłów, postaci z psychologiczną głębią czy zaskakującej fabuły. Tym gorzej, że charakterystyka wojny zimowej i fińskiej kultury nie została wykorzystana i wszystko (znowu!) sprowadza się do dobrego zachodu (musiał więc pojawić się jakiś przedstawiciel USA) walczącego ze złymi rosyjskimi komunistami. Fińskie tło ograniczone jest do kilku historycznych ciekawostek (tak, Finowie wpadli na to, że biały kamuflaż da im pewną przewagę i mogli przez to zaskakiwać Sowietów; nie, atakujący nie wpadli na to, że karabiny będą im zamarzać na mrozie i mieli przez to problemy. Dla fabuły i tak to nie miało większego znaczenia) oraz paru niezbyt rozbudowanych czy sensownych odniesień do mitologii. Dla ozdoby chyba kilka razy padło słowo sisu i ogólnie cała fińskość była potraktowana ornamentalnie.
Nawet te minimalne elementy potwierdzające, że scenerią akcji jest Finlandia nie zostały zbyt dobrze przemyślane. O ile różne nieszczególnie logiczne sytuacje można sobie tłumaczyć magią (fińscy wieśniacy sprzedający własne okrycia zimowe za dolary), to szaman o imieniu Dzień oraz jego córki Zmierzch i Mgła budzą po prostu śmiech, a nazwiska Leehti trudno nie wziąć za zwykły błąd w zapisie.
Niezbyt wiele sensu ma też zamieszanie wokół tytułowego pasa. Ilmarinen jest jedynym z bohaterów „Kalevali”, który w ogóle został wspomniany w powieści, a jako heros, który pozostawił po sobie coś o wielkiej, magicznej mocy, został ustawiony w szeregu z Królem Arturem i Thorem. Można by zapytać „dlaczego właśnie Ilmarinen?”, „dlaczego właśnie pas?”, „dlaczego pochodząca od Ilmarinena moc jest właśnie taka?”, ale obawiam się, że wszystko sprowadza się do tego, że autorowi imię „Ilmarinen” spodobało się bardziej niż „Väinämöinen”. Może uznał, że kowal jest bardziej cool niż pieśniarz. Niestety brak wyjaśnienia pewnych (chociaż niekoniecznie tych konkretnych) kwestii sugeruje, że może zostaną one poruszone w kontynuacji.
Ale co jest w tym wszystkim najgorsze? Całość była po prostu nudna. Wiele rzeczy można książce wybaczyć, gdy ostatecznie jest dobrą rozrywką, ale „Pas Ilmarinena” temu podstawowemu zadaniu też nie podołał. Osobiście nie byłam w stanie wykrzesać z siebie zainteresowania, zestresować się jednym z wielu zagrożeń czy emocjonalnie przywiązać do bohaterów. Temu ostatniemu pewnie miały służyć urywki wspomnień i snów Michaela Tayne’a układające się w historię jego związku z żoną, ale fragmenty te są tak powierzchowne i nijakie, że nie bardzo wiem po co autor się fatygował.
Lista przewinień „Pasa Ilmarinena” jest jeszcze długa, ale nie ma co marnować życia na słabe książki. Jeśli macie ochotę na dziejącą się w Finlandii historię z II wojną światową w tle, to lepszym wyborem będzie chociażby wydana nieco wcześniej „Powiedziała, że nie żałuje” Tommiego Kinnunena. „Pas Ilmarinena” nie będzie interesującą lekturą ani dla fennofilów ani dla wielbicieli dobrej literatury.