Kultura,  muzyka

Ville Valo solowo, czyli HIM, ale bez zespołu?

Po 5 latach od rozwiązania zespołu HIM jego frontman oficjalnie rozpoczął solową karierę. Ville Valo zaczął podpisywać się „VV”, wydał płytę, gra koncerty, wzbogacił heartagram o dodatkowe „V”, ale całość w zasadzie nie różni się bardzo od HIM. Spytać można — po co w ogóle ta solowa kariera?

Nieistniejący już zespół szczyt popularności osiągnął na początku lat 2000, a jego sukces był jednym z największych osiągniętych przez fiński zespół międzynarodowo, a także lokalnie w Finlandii. HIM w sumie sprzedał ponad 10 milionów płyt, a jego wizytówkami są piosenki takie jak „Join me”, „Funeral of hearts” czy rockowa wersja „Wicked game” Chrisa Isaaca. Oraz oczywiście zaprojektowany przez Valo heartagram.

Jeszcze kilka lat temu w czasie działalności HIM Valo mówił, że w jego przypadku solowa kariera nie miałaby sensu, bo swoje siły twórcze wkłada w zespół, dla którego pisał i komponował wszystkie piosenki. Valo nie widział miejsca na żadną inną działalność. Dziś jednak zespołu nie ma, a kariera solowa jednak jest. Nie wiemy co działo się w HIM za kulisami, ale w pamiętając o wcześniejszych wypowiedziach, trudno nie stwierdzić, że działania Valo trącą nieco hipokryzją.  Wokalista jednak nie od razu wszedł na ścieżkę HIM vol.2: najpierw w 2019 wydał cały album z kultową fińską grupą Agents.  Wydawnictwo składało się z nowych wersji starych piosenek zespołu, tym razem z głosem Valo. Nie była to też zupełnie przypadkowa współpraca, gdyż już w latach 90. piosenkarz śpiewał dla zespołu w programie telewizyjnym Laulava sydän, jednak z pewnością nie delikatnego blues rocka po fińsku spodziewali się fani i fanki po twórcy love metalu. Co więcej, tym razem Valo śpiewał po fińsku, a dodatkową atrakcją jest możliwość porównania interpretacji tych samych piosenek z 20-letnią przerwą pomiędzy nimi.

Ostatecznie Ville Valo wrócił do tego, na czym zna się najlepiej i stworzył Neon Noir. Stylistycznie to coś pomiędzy HIM-owym pomiędzy Screamworks z 2010 roku, a ostatnim albumem zespołu z 2013, Tears on Tape. Pierwszego z wymienionych osobiście nie mogę słuchać (chociaż, o ironio, z tej płyty pochodzi też jedna z moich ulubionych piosenek zespołu), a drugi raczej nie jest najpopularniejszy wśród fanów — co ciekawe, płyty nie znajdziemy na Spotify, a Valo nie uznał za stosowne uwzględnić żadnej piosenki z niej na aktualnej koncertowej setliście – ale do tego jeszcze wrócimy. Tak więc jeśli chodzi o punkty odniesienia z wcześniejszej kariery, to Neon Noir nie prezentuje się najlepiej. Mamy tu trochę piosenek bardzo wpadających w ucho i nawiedzających później w przypadkowych momentach, co jednak niekoniecznie uznaję za komplement, bo bywa to bardziej irytujące niż ekscytujące. Szczególnie na początku jakoś brakuje metalu w love metalu, i piszę to pamiętając, że od zawsze HIM-owemu metalowi było bliżej do rocka. Później na szczęście pojawiają się też takie cuda jak „Salute the Sanguine”, „Saturnine Saturnalia” czy „Zener Solitaire” (które zdecydowanie powinno trwać 10 minut zamiast dwóch) i po kilku(nastu) przesłuchaniach nawet te z początku irytujące melodie zaczynają się całkiem podobać. Może i bywało lepiej, ale ogólnie przecież najważniejsze rzeczy pozostały: w muzyce Valo nadal panuje charakterystyczna gotycka atmosfera, pojawia się znany i lubiany (no, na pewno przez osoby od lat słuchające HIM) komplet symboli ze złamanymi sercami, różnymi rodzajami śmierci i ciemności czele oraz trochę ładnych metafor. Moją osobistą pierwszą nagrodę w tej ostatniej kategorii przyznaję sercu kintsugi z „In trenodia”. Wsłuchajcie się, to naprawdę piękny wers, zamykający w kilku słowach całe mnóstwo obrazów i odczuć. I tak, chodzi o tę japońską ceramikę.

Co ważne, Neon Noir jest naprawdę solowym albumem. Valo sam nagrał wszystkie partie instrumentalne, co czyni przejście od HIM do VV trochę bardziej zrozumiałym. Dawni muzycy nie zostali po prostu zastąpieni innymi, którzy mieli przejąć ich role i to na pewno przyczynia się do różnicy w finalnym brzmieniu albumu. Inaczej jest także na koncertach. Valo nie ucieka i nie chowa się za zespołem, jak to często robił z HIM, a można nawet powiedzieć, że wchodzi w interakcję z publicznością, chociaż oczywiście to nadal nie jest prowadzący konferansjerkę showman. Zdecydowanie jednak występuje DLA publiczności, a nie POMIMO jej. No i brzmi świetnie, chociaż w ciągu kariery HIM jego kondycja wokalna bywała… ekhm, różna.

Koncerty to konsekwentne przeplatanie lżej brzmiących piosenek z nowej płyty z klasykami HIM. Wydaje się, że większość osób, które wybrały się zobaczyć Valo na żywo chętnie posłuchałyby nieco więcej swoich ulubionych starych piosenek, ale i te nowe dużo zyskują w takim towarzystwie. Powiem to jeszcze raz – największe wrażenie robi „Saturnine Saturnalia”, które na żywo ma większą głębię, a riffy po prostu zwalają z nóg. Podczas występów scena ozdobiona jest neonowym heartagramem i kolorowymi światłami rodem z dyskoteki i — no właśnie — pojawiła się nawet kula dyskotekowa! Chciałabym od razu krzyknąć, jaki to świetny pomysł, jak to dodaje dystansu do śmiertelnej (heh.) powagi piosenek Valo, ale nie mogę zrozumieć, dlaczego ta kula pojawiła się akurat na „When Love and Death Embrace”. Po co rozbijać powagę piosenki, gdy właśnie ona wraz z melancholią i płaczliwą linią klawiszów są jej wielkimi atutami? Tak poza tym, kula dyskotekowa u Ville Valo to pomysł 10/10, byłaby świetnym elementem wystroju przy piosenkach z Neon Noir czy… właściwie czymkolwiek spoza Greatests Love Songs Vol. 666. No ale nie można mieć wszystkiego, prawda?

Muszę przyznać, miałam wątpliwości. Okazuje się ostatecznie, że  Ville Valo nie jednak zawodzi. Można się zastanawiać co takiego się wydarzyło, że nie ma już zespołu, czy HIM nie mogłoby istnieć dalej, ale ostatecznie cieszy po prostu fakt, że dalej można usłyszeć jego piosenki na żywo i dalej mają takie samo niesamowite działanie.